sobota, 8 marca 2008

Projekt: Opowiadania Kaktusa Jerzego [tak to się zaczęło…]

Witam wszystkich po długiej przerwie. Może nie koniecznie reaktywuje tę przesłodzoną stronę, ale mam trochę nowego materiału, którym mogę sie podzielić z hordą moich fanów wygłodniałych brakiem mojej twórczości[autor wyśmiewa sam siebie za razem gloryfikując swoją zajebistość].


To czy pojawi sie więcej opowiadanek o Jerzym to decyzja Pat, te opowiadanka należą całkowicie do niej.

Tak czy inaczej. GL & HF ^^

===|||===|||===|||===|||===|||===|||===|||===|||===|||===|||===|||===|||===|||===


Słońce stało wysoko na niebie niemiłosiernie przypiekając okolice swoimi promieniami. Dla postronnego obserwatora powietrze wydawało się falować od ukropu wylewającego się z góry. Jednym słowem było gorąco jak na pustyni. A tylko dziwnym zbiegiem okoliczności akcja toczy się na pustyni.

Morze żółtego piasku sięgające do horyzontu w każdym kierunku, gdzie nie spojrzeć, przecinała kręta ciemna linia ubitej drogi, jakby wąż morski płynący tuż pod powierzchnią wody. Jechał nią stary brudny pickup, podnosząc za sobą tuman kurzu. Zatrzymał się w miejscu idealnie przypominającym każde inne w promieniu 100 kilometrów i wysiadło z niego dwoje mężczyzn. Byli wysocy i czarnoskórzy. Trudno osądzić czy kolor ich skóry miał podłoże genetyczne czy lata wystawiania na słońce spowodowało jej zbrązowienie. Rozeszli się po okolicy, co chwila przykucając i grzebiąc w ziemi. Byli oni pracownikami miejscowego przedsiębiorcy, który zajmował się eksportowaniem miejscowej flory na wszystkie inne kontynenty. Jego specjalizacją były małe doniczkowe kaktusy.

Jeden z nich nazywał się Jim. Jim był naturalnym szczęściarzem. Urodzony dwudziestego dziewiątego lutego, gdy był mały zawsze wygrywał fuksem w cymbergaja. Jego teściowa w dzień po ślubie została przygnieciona przez spadającą betoniarkę. Nie był jednak zbyt inteligentny, dlatego nie grał w lottka. Jednak czasami w życiu zdarza się tak, że szczęście opuszcza nawet najlepszych.

Jim schylił się z małą łopatką, która wbił tuż przy nie dużych rozmiarów kaktusie. Ostrożnie obkopał ziemię w około pustynnej roślinki i położył sobie na dłoni, którą podniósł do poziom swoich oczu.

- Witaj w rodzinie mały brachu. – powiedział uśmiechając się do swojej zdobyczy.

Jim wyczuł w tym kaktusie coś dziwnego, coś niepokojącego, odróżniającego go od innych małych roślinek, których tysiące już w swojej historii zebrał. A wiec Jim, masz racje! To nie jest zwyczajny kaktus. To Kaktus Jerzy.

Dla Kaktusa Jerzego miejsce w którym został zasadzony przez Matkę Naturę było najbardziej idealnym na świecie. Było tu gorąco jak w piekle(w miejscu, które Kaktus Jerzy chciał kiedyś odwiedzić ze względu na towarzystwo), miał tu wystarczającą ilość wody i słońca aby wieść beztroską wegetację, no i tyle much ile dusza zapragnie by ćwiczyć na nich strzelanie ze swojej strzelby na słonie. Jednym słowem, nie miał zamiaru ruszać się z miejsca. Aż do teraz…

Jim wydał z siebie zdziwione jęknięcie( wybaczcie onomatopeję „hyyyyyęęę”) gdy ujrzał, że to co wcześniej uznał za „śmieszną skazę nadającą roślince charakteru” przypominającą zamknięte oczy, zaczęło się powoli otwierać ukazując troszeczkę zielone gałki oczne z ciemno stalowymi źrenicami. Poławiacz kaktusów zdziwił się tym bardziej gdy szrama, która uznał za ścieżkę wygryzioną przez jakiegoś wygłodniałego robala, otworzyła się w zniecierpliwionym grymasie.

- Spróbuje pominąć fakt, iż brutalnie naruszyłeś moją przestrzeń osobistą i zamiast podejmować jakieś akcje z tym związane, zapytam się po prostu jakie plany masz odnośnie mojej osoby? – spytała roślinka z chamskim tonem.

-Eeeeee…? – inteligentnie odpowiedział Jim.

A wiec, mam do czynienia z „kolesiem”, pomyślał Jerzy.

- Po prostu czego chcesz, człowieku. – ostatni wyraz zaakcentował z wyraźna pogardą w głosie.

- O jejuśku mały brachu potrafisz nawijać!!! Bossowi kopara opadnie do kolan jak to zaklimi. – rozemocjonował się Jim.

Sądzę, że zrozumiałem większość słów, ale sensu zdanie nie potrafię rozgryźć, pomyślał Kaktus Jerzy. Stwierdził jednak, że dzień nie był, aż tak zły od rana, wiec czas się troszeczkę zabawić.

- Racja brachu, ziom ziom i takie tak. Przybij piątaka! – te słowa w wielkim trudem przeszły Jerzemu przez usta, postanowił, że będzie musiał przeczytać przynajmniej dwie dobre książki, ażeby odchamić się po takim czynie.

Jim spojrzał na wyciągniętą mała kolczastą łapkę kaktusa z uśmiechem. Cóż szkoda, że myśli Jima nie czytały dość uważnie wszystkich przymiotników w zdaniu. Oczywiście szkoda dla Jima. Bez chwili wahania klepną swoją otwartą dłonią w malutką kolczasta(właśnie w tym momencie myśli Jima zdały sobie sprawę z tego, że chyba coś przegapiły) kończynę Jerzego.

Niewielkie, ale niewyobrażalnie ostre kolce wbiły się głęboko w ciało, wpuszczając do środka nie trującą(Jerzy postanowił szybko nadrobić te uchybienie), ale powodującą nieznośny ból substancję. Łzy stanęły w oczach Jima, który gwałtownie odskoczył do tyłu upuszczając Jerzego. Przy gwałtownej zmianie pozycji stracił równowagę i upadł na plecy.

Tymczasem mały kaktus wylądował z gracją na ziemi. Już chyba dość zabawy, pomyślał wyjmując Gerwazje – swoją ukochaną strzelbę na słonie i powolnym krokiem poczłapał w kierunku leżącego człowieka.

Jim poczuł ciężar na klatce piersiowej i zobaczył na niej sprawce tego bólu dzierżącego największą strzelbę jaką w życiu widział.

- Yyyy brachu co chcesz zrobić z tą bazooką? – spytał drżącym głosem.

- Ech. Dużo mogę wybaczyć, naprawdę. To, że zakłócasz mój spokój i wyrywasz mnie z mojego mieszkania. To, że próbujesz mnie porwać i najprawdopodobniej sprzedać w niewole ludziom, którzy wsadzą mnie w doniczkę i po dwóch tygodniach o mnie zapomną. Wszystko potrafię wybaczyć. Ale nie to, że w taki sposób gwałcisz i hańbisz swój ojczysty język. Żegnaj…..brachu. – powiedział Jerzy po czym niewinnie się uśmiechnął.

Jerzemu chwilkę zajęło sprzątnięcie bałaganu, który narobiły sobą wnętrzności Jima. Z nostalgią popatrzył na dziurę w ziemi z której został wykopany, a potem z zaciekawieniem na horyzont. Było mu ty dobrze, jednak świat ma tyle książek, muzeów, teatrów i innych miejsc i rzeczy, które były tak bliskie jego sercu. Podjął decyzję. Trzeba zwiedzić trochę świata.

Kolega Jima usłyszał odgłos towarzyszący wystrzałowi z borni, a gdy odwrócił się by odnaleźć swojego kompana wzrokiem nigdzie go nie spostrzegł. W chwilkę po tym, był świadkiem jak jego samochód odjeżdża kierowany przez mały kaktus. Był sam na pustyni, stracił towarzysza i będzie musiał wytłumaczyć jakoś swojemu pracodawcy, że samochód został uprowadzony przez roślinę. Ruszył przed siebie z silnym postanowieniem, że już nigdy nie tknie tego „magicznego proszku” od wujka Abbe’a.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

GL & HF ? WTF?! o.O''
btw,
*ekchm* *ekchm*
podziekujmy więc Pat, chołd jej złóżmy za tą dobro(ble)czynność wielką i jej wspaniałomyślność wielbmy po wsze czasy! (czyli do czasu kiedy nie dostaniemy wesz) *tutaj następuje składanie krwawych ofiar z niemowląt i okrzyki ekstazy na myśl o tym jaką łaskawością wykazała się ów Pat dając zwykłym śmiertelnikom do przeczytania te oto opowiadanie, które jest naprawdę...no ale skupmy się na niej... xD ...*

Anonimowy pisze...

aaaaaaaa HOŁD! a nie CHOŁD! aaaaaaaaaa jaka grafomanka xD
echm.. -.-'

Anonimowy pisze...

nie no łaaadnieee... XD
trochę sie powtarzamy, co nie Pat? i stylistyka!, że tak powiem OMG!!
ale pomysły naprawdę wporządku.

dobry motyw z Jim'em :) czy to nie przypadkiem z pewnego kabaretu :> Hamaly?

pozdrawiam, a co!!

Anonimowy pisze...

No dobra, to już skomciam skoro masz pretensje:P
yyy, gadający kuktas z łapkami? mogłeś się bardziej dla Pat postarać :P
a teraz wersja komcia lekkostrawna - nie no fajoskie te opowiadanie, uśmiałam sie przy nim [rotfl]
[kurtyna]