poniedziałek, 21 stycznia 2008

Projekt: Pan Zielony Stoliczek i Wilczykot #10

Wróciłem.

Tak sie jakoś radośnie złożyło, że oto tego dnia [sasasa] przypada ostatnie opowiadanko z tej serii. Dziękuje tym wszystkim, którzy to czytali i komentowali i nienawidzili tego co pisze z całego serca:D

Pat jesteśmy kwita:P

Czy będzie kolejna seria?? Może, ale szczerze wątpię:P Pisać będę dalej, ale zważając, że jestem samolub już sie raczej z wami nie będę dzielić:P

A dedykuje to mojej świętej pamięci babci z okazji jej święta:)



====================================================================



PUK PUK.

Pan Zielony Stoliczek był właśnie w trakcie mycia naczyń po kolacji. Miał dziś zły dzień, jeden z TYCH dni. Dlatego zignorował pukanie do drzwi.

Z samego rana głowę zawracali mu policjanci. Szukali oni informacji na temat zaginionych w tych okolicach świadkach Jehowy. Z idealnie wystudiowaną twarzą nieoddającą absolutnie żadnych emocji, wyraził swoje ubolewanie nad tym, że w żaden sposób nie może im pomóc. Kiedy zamknął drzwi za jego plecami stał Wilczykot ściskając swój ulubiony, barbarzyński, obusieczny topór, z miną pełną nadziei.

-Nie, przyjacielu. Panowie policjanci nic nam nie zrobili. – odpowiedział z nutką rozbawienia w głosie, gdy zawiedziony Wilczykot, z opuszczoną głową wracał do swojego pokoju.

Jednak dzień miał stać się jeszcze gorszy.

Na początku skończyła mu się herbata w saszetkach. Pan Zielony Stoliczek uwielbiał zostawiać tą paczuszkę w kubku tak długo, aż płyn w środku stawał się mocniejszy od kawy, której zresztą nie pijał. Następnie jeszcze raz ją podgrzewał i dopiero wtedy rozkoszował się prawdziwym bukietem smaku.

Z nieodpartym przeczuciem, że powinien pozostać tego dnia w domu, wyruszył na niezbędne zakupy. „Wesołego Żeglarza”*, jego ulubioną herbatę, sprzedawana w jednym miejscu. W malutkim, zapomnianym sklepie z różnościami, mieszczącym się na starówce. Jego właścicielem był Nicolas Flamel . Pan Zielony Stoliczek nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie jeszcze nie skojarzyli faktów.

Kręcąc się po zakamarkach starego miasta, wreszcie dotarł na miejsce. Były nim drzwi pomiędzy jedna z herbaciarni a niedużym kinem. Niepozorne małe drzwi, które człowiek ignorował, skupiając uwagę na rzeczach ważniejszych. Czy może te drzwi były specyficzne, z własnym rozumem pokazujące się tylko osobą przez siebie wybranym. A może oczy żeby je zobaczyć muszą wiedzieć czego szukać. Tak czy inaczej. Pan Zielony Stoliczek je widział.

Wszedł do małego pełnego gratów, aczkolwiek bardzo przytulnego sklepu. Od wejścia wyczuł woń kadzidełek księżycowych, oraz wilgotne ciepło tropikalnych krajów. Z półek zerkały, swoimi pustymi oczyma, niezliczone lalki. Ze ścian jego ruch śledziły, porozwieszane wszędzie maski różny, dzikich plemion. Pan Zielony Stoliczek, mógłby przysiąc, że zawsze, kiedy tu wchodzi, przedmioty na pólkach poruszają się same nerwowo. Wcale by się nie zdziwił gdyby tak naprawdę było. Ten sklep nie był normalnym sklepem. Żeby do niego trafić, ktoś wcześniej musiał ci wskazać drogę..

Za ladą, z nikąd pojawił się sprzedawca. Krępy niewysoki staruszek z piętnem czasu odciśniętym na jego twarzy. Siwe włosy toczyły przegraną bitwę o każdy centymetr jego głowy, tworząc teraz swoistą aureolkę. Ubrany był w stary, wytarty, szary sweter w kolorowe romby, oraz w o dwa numery za duże pasiaste spodnie starannie wyprasowane na kant. Spod swetra wystawał mu kołnierzyk zgniło zielonej koszuli. Ot taki staruszek. Do całego obrazka nie pasował jego promienny młodzieńczy uśmiech i błysk w bezdennych fioletowych oczach.

-Zawsze, gdy tu wchodzę dostaje ciarek na plecach. – pierwszy odezwał się Pan Zielony Stoliczek do handlowca.

- Witaj Kurt. Miło mi cię widzieć. – odpowiedział Flamel ignorując nietypowe przywitanie swojego klienta. – Nie wyglądasz na zbyt zadowolonego, co cię do mnie sprowadza?

-Mam dziś zły dzień. To, co zwykle poproszę.

-Niestety, będę musiał Cię jeszcze bardziej zmartwić przyjacielu. Moje zapasy się wyczerpały, a wszyscy moi dostawcy, boją się teraz jeździć w tamte strony.

- Dlaczego? – odpowiedział zdziwiony.

- Kurt, który jest dziś?

- Zdaje się, że dwudziesty pierwszy stycznia, poniedziałek – westchnął ciężko – to wyjaśnia, dlaczego mam dziś zły dzień.

- A którego roku?

- Nie pogrywaj sobie ze mną. – odpowiedział chłodno Pan Zielony Stoliczek. Oczy sprzedawcy zalśniły.

- Styczeń roku dwa tysiące osiem, czy to coś Ci nie mówi?

Pan Zielony Stoliczek się zastanowił. Ta gierka zaczynała go powoli irytować, jednak z uwagi na fakt długiej znajomości i ogromnej przewagi wiekowej enigmatycznego staruszka, zachował zimną krew.

- Początek roku dwa tysiące osiem – dokonał szybkiego rachunku w myślach- Ah, czas sto dwudziestego szóstego rytuału. Ja na szesnaście lat to czas zleciał bardzo szybko, prawda.

Staruszek uśmiechnął się.

- Obdarzeni są podenerwowani. Jest nas coraz mniej. Starsi umierają, rzadko rodzą się teraz dzieci z talentem. Dar jest kapryśny, ludzie o nim zapomnieli, wiec on ich unika. Martwimy się, że, od kiedy ty odszedłeś, Organizacja nie ma nikogo dość potężnego, aby dokończyć inkantacje. A sługusy tego dupka, opanowały już podobno cała świątynię. Młode szczeniaki, nie wiedzą w co się pakują, są zaślepione chęcią zdobycia mocy. – uśmiech zniknął na chwilkę z zasuszonej twarzy.

Pan Zielony stoliczek, wyciągnął z kieszeni sztylet, niedawno znaleziony w parku i podał bez mu bez słowa.

-Widzę, że Organizacja złożyła Ci propozycja pracy, którą nie możesz odrzucić. – powiedział staruszek z uśmieszkiem na wąskich, zasuszonych ustach.

-W zdecydowanie zły sposób i przez złego wysłannika. – odpowiedział grobowym tonem Pan Zielony Stoliczek.

W odpowiedzi otrzymał tylko uśmiech.

-Żegnaj. – Powiedział i nie czekając na reakcje właściciela sklepu, pośpiesznie z niego wyszedł. Westchnąwszy ciężko, wszedł do niedalekich delikatesów i kupił Sage.

Po drodze do domu, wstąpił jeszcze do swoich ulubionych księgarni i sprawdził repertuar kin. W jednych i drugich znalazł tylko amerykańskie komercyjne tytuły i produkcje. Gruntownie zirytowany konsumpcyjnym bezguściem mas wrócił do domu i cale popołudnie spędził, czytając „Baśnie tysiąca i jednej nocy”. Nie przez to, że obawiał się rzeczywistości, to raczej ona schodziła mu z drogi wtedy, gdy mogła. Nie przez to, że chciał uciec do swoich problemów. Po prostu, podróż w czasy dzieciństwa uspokajała go.

PUK PUK

*Ponowne pukanie wytraca nas z naszej małej retrospekcji.*

Pan Zielony Stoliczek nie zwracając uwagę na natręta przed drzwiami, skończył zmywać. Następnie z myślą zrobienia bardzo niemiłych rzeczy osobie stojącej przed domem, ruszył w kierunku drzwi wejściowych. Otworzył je szybkim ruchem i wysłał jedne ze swoich zabójczych spojrzeń w kierunku..

...niczego. Przed drzwiami nikogo nie było. Za to pod nimi leżała kaseta VHS. Pan Zielony Stoliczek podniósł ja i dokładnie obejrzał w poszukiwaniu jakiś informacji o jej pochodzeniu lub zawartości. Nic nie znalazł. Zamknął drzwi, odłożył kasetę na komodę w przedpokoju i zapominając o niej całkowicie poszedł się położyć.

Całe zajście obserwował Wilczykot. Aż drżał z niecierpliwości. Odczekał pewien czas, aż jego opiekun zaśnie. Tak długo powstrzymywał swoją ciekawość, że gdy włączał wideo-magnetowit w salonie, ledwo powstrzymał okrzyk podniecenia. Włączył kasetę.

Wilczykot był wielkim fanem kinematografii. Szczególnie takiej gdzie akcja filmu opiera się na kilku założeniach z rodzaju „ albo uciekasz albo gonisz”, „ im więcej zginie, tym więcej obejrzy” i „ film bez zniszczenia samochodu i gołej kobiety to film stracony”. Jednak to, co ujrzał na ekranie zdecydowanie nie przypadło mu do gustu.

Film był czarno biały, w strasznie złej jakości. Wyglądał jak jakiś projekt zaliczeniowy ambitnych studentów szkoły reżyserskiej. Bez fabuły, bez pomysłu. Bez sensu. Zlepek krótkich scenek, niełączących się ze sobą, niemających ze sobą nic wspólnego.

Jakieś krzesło, potem coś na tym krześle.

Jakaś kobieta przeglądająca się w lustrze, potem muchy.

Ciemność i pierścień światła.

Już miał wyłączyć tą farsę, gdy na ekranie pojawiła się polanka w lesie ze studnią pośrodku niej. Wilczykot przyjrzał się dokładnie. Ze studni wyszła całkowicie przemoczona, niedożywiona dziewczynka, o kruczo czarnych włosach zasłaniających jej twarz. Jej śnieżnobiała leciutko zzieleniałą skórę przykrywała długa biała koszula nocna. Powolnym krokiem zbliżała się w kierunku widza.

Wilczykot wpatrywał się w telewizor próbując skojarzyć, co mu to wszystko przypomina. Tymczasem dziewczynka z filmu doszła już praktycznie do ekranu i tak jak można się domyśleć zaczęła przechodzić przez niego. Po chwili jej mokre nogi stanęły na dywanie w salonie.

Wtedy Wilczykot przypomniał sobie skąd to wszystko pamięta. A miał ochotę na zabawę, wiec ze strachem w oczach rzucił się do ucieczki.

Szaleńczy bieg Wilczegokota był przerywany iście hollywodzimi potknięciami na prostej drodze, przewracaniem za sobą przedmiotów i ogólną „oj oj” paniką. Jednak zjawa, poruszając się spokojnym i wolnym tempem osoby od dawna nieżywej, cały czas nieubłaganie zmniejszała dystans, uzyskany przez jej ofiarę dzięki jej zrywowi. W końcu Wilczykot wbiegł do swojego pokoju, stąd nie było już ucieczki. Przykucnął w koncie i przerażony obserwował jak dziewczynka niczym pająk wchodzi sufitem do jego pokoju.

W tym momencie na korytarzu zapaliło się światło. Do pokoju wszedł Pan Zielony Stoliczek i stanął dokładnie pod zjawą, jakby nie zwracając na nią uwagę.

- Co tu się dzieje? – zapytał ostro.

Wilczykot stanął wyprostowany starając się wyglądać najbardziej niewinnie jak tylko mógł. Palcem wskazał na sufit. Dziewczynka skoczyła i wylądowała tuż przed Panem Zielonym Stoliczkiem. Skok sprawił, że włosy odsłoniły trochę jej koszmarnie nadgnitej twarzy. Gdyby stał tam ktoś inny, byłby za bardzo przestraszony by się ruszyć, ale jego cień uciekłby w popłochu, wyjechał za granice, znalazł by sobie jakąś ładną kobietę bez cienia i żył tam szczęśliwy starając się nie myśleć o tym, co pewnie stało się z jego właścicielem.

Jednak stał tam Pan Zielony Stoliczek, na którym, ten widok nie zrobił żadnego wrażenia.

-Gdzie to znalazłeś? – przyjrzał się dokładnie zjawie – W MacDonaldzie?! Jeśli już musisz, to przynajmniej nie baw się jedzeniem i zachowuj się cicho, chce przespać końcówkę tego dnia. – powiedział po czym wyszedł z pokoju i wrócił do siebie.

Duch dziewczynki myślał: „ Chwilka, co się w ogóle dzieje?! Zostałam wezwana, żeby zabić tego dziwnego stwora, ponieważ obejrzał kasetę. I wszystko szło zgodnie z książką. Ale teraz?! Wpada mi do pokoju jakiś olbrzym i chociaż serwuje mu *piekielny lot* wariant 4 z obrotem w powietrzu(w szkole upiorów byłam w tym mistrzynią), to mu nawet powieka nie zadrgała, a w dodatku on uważa, że jestem jedzeniem. Czy on zdaje sobie sprawę, z kim ma do czynienia!? Jak skończę z tym tu „ogoniastym” zajmę się nim. Pożałuje. Niedorzeczność. Mój agent o tym usłyszy, złoże zażalenie do związków zawodowych. EH. Czas wrócić do pracy”

Zjawa odwróciła się w stronę Wilczegokota, którego już tam nie było. W ten poczuła, że coś delikatnie spada jej na głowę i ramiona. Popatrzyła w górę na sufit nad sobą. Na suficie stała jej niedoszła ofiara, w śliniaczku w około szyi, potrząsała na przemian pojemniczkami z solą i pieprzem tak by ich zawartość upadała na ducha dziewczynki, który chyba ze zdziwienia nie reagował. Jak zachowywać się w takich sytuacjach nigdy ich nie uczyli.

Tymczasem Wilczykot uznał, że już dość przypraw. Otworzył swoją paszczę najbardziej jak potrafił i pozwolił grawitacji robić swoje. Spadł, zębami wbijając się w deski podłogi.

Przez protoplazmatyczny umysł zjawy przemknęła jeszcze jedna ostatnia myśł: „ No cóż to było niespodziewane”

AAAMMM!!! GLUP! Mniam!

Wilczykot syty to Wilczykot zadowolony.

Tymczasem Pan Zielony Stoliczek wrócił do pokoju. Z nostalgią myślał o ciepłym posłaniu, które czekało na niego z wytęsknieniem. Tuż przed przejściem przez drzwi do swojego pokoju to poczuł, zmianę w powietrzu, niosącą znamiona kobiecości. Otworzył drzwi. Na jego łóżku siedziała bardzo znamienna i zmysłowa kobiecość odziana w czerń.

- Popełniłaś błąd tu przychodząc. – beznamiętnie stwierdził Pan Zielony Stoliczek

-Czyżby? – odpowiedział nocny gość.

* tak tak wiem, „Wesoły żeglarz” to był tytoń, ale pragnę przypomnieć, nie jesteśmy na Świecie Dysku :P

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

-"Wesoły Żeglarz" to był tytoń! Tytoń stanowczo nie może być harbatką! - myśli szczerze oburzona
- Ależ może, nie jesteśmy w Świecie Dysku! - odpowiada sobie. Czyta Jego adnotacje. No właśnie. Ha! ^^
- I co z tego?! Nie może i już! Poza tym brakuje tu imbryczka skoro już mowa o herbatce. Zdecydowanie. - krzyżuje ręce
- Oj daj spokój! A motyw z The Ring? No przyznasz, że Cię rozbawił ^^
- Jo,weź -.-'
- Po prostu dąsasz się, że to już ostatnie i tyle :P Przyznaj, że lubiłaś czytać te opowiadanka :P
- Jo -.- Nicolas Flamel, phi! Ale wymyślił... (Kosodrzewina byłby może mniej na miejscu, ale lepiej brzmiący ;P)
- No daj spokój, chyba mi nie powiesz, że zakończenie nie było dobre, co?;> (zakończenia są równie jak nie bardziej ważne jak początki)
- Phi.
- Ech, no ale coś Ci się musiało spodobać przecież..
- No.
- Co? Co? - zniecierpliwiona przestępuje z nóżki na nóżkę
- Kadzidełka księżycowe.. *.*
- *jebs*

Anonimowy pisze...

Uwielbiam! Jaka szkoda, że to ostatnie... tak się wczytałam aż zapomniałam w pewnej chwili, że Ty to napisałeś :) Masz talent, zawsze Ci to mówiłam. Wiele mówiłam. Nasze rozmowy w Lipnicy. W Suchej. Taaa.
Z wielką nadzieją czekam na jakies opowiadania.

Anonimowy pisze...

mmrr... - dźwięk prosto z gardła, trochę ze złością, nienawiścią i pogardą.

Anonimowy pisze...

Nie kończ pisania!

Anonimowy pisze...

Nicolas Flamel ma coś wspólnego z kamieniem filozoficznym, ja Ci to mówię.
[Chciałam coś napisać, ale przypomniałam sobie, że mnie nie lubisz, bo się bochenkujesz[hahah;)], więc tylko przyjaźnie zaciskam.]